Paradoks wolności. Chcemy jej, absolutyzujemy ją nawet, a jednocześnie się jej boimy, a nawet negujemy jej istnienie.
Z jednej strony wolność absolutna i niepodlegająca nikomu i niczemu stała się jednym z naszych współczesnych bożków. W imię wolności i jej obrony przeprowadza się rewolucje, ścina się głowy, wymienia rządy i narzuca dzieciom w szkołach ideologie niemające podstaw w obiektywnej rzeczywistości. Człowiek ma być całkowicie wolny, zgodnie z hasłem założyciela Kościoła Szatana: „Będziesz czynić to, co chcesz”. A więc absolutna wolność woli, niezależnej od dyktatu rozumu i prawdy, a nawet niezależnej od dobra (mam tu na myśli nie to, co subiektywnie wydaje się komuś dobre, ale to, co jest takie rzeczywiście) i miłości. W ten sposób jedynym prawem staje się ostatecznie prawo pięści (również tej finansowej, medialnej lub prawnej), zdolnej bezwzględnie egzekwować wszystkie swoje (mniej lub bardziej chwilowe) zachcianki, które z kolei stają się jedynym punktem odniesienia. Innymi słowy, człowiek uznaje siebie samego za Boga; i to w wersji najbardziej zbliżonej do tej muzułmańskiej, gdzie jest On jedyną, najwyższą i niezależną od (dosłownie!) nikogo i niczego Wolą.
Rzecz jasna, tam gdzie wolność jest pozbawiona swojego prawdziwego celu, a jest sprowadzana tylko do prymitywnej samowoli, natychmiast zaczynają pojawiać się różne zniewolenia, z których najbardziej ewidentnym (choć w istocie wcale nie najgorszym ze wszystkich) jest zniewolenie przez zmysły i ich żądze. Istota ogarnięta szałem kultu Wolności dość szybko staje się niewolnikiem samej siebie; sama siebie czyni niezdolną do kochania i przyjmowania miłości, a nawet do wybierania obiektywnej prawdy. Pierwszym, który wznosząc okrzyk „Non serviam” podniósł bunt przeciwko osobowemu Dobru i Prawdzie był oczywiście Szatan; i zgodnie z tym, co powiedział o nim Jezus, jest on „zabójcą od początku… kłamcą i ojcem kłamstwa… bo prawdy w nim nie ma”. Ci, którzy za nim idą prędzej czy później stają się tacy sami, i ich los również.
A z drugiej strony obok kultu wolności i haseł rodem z roku 68’ w rodzaju „Zabrania się zabraniać” mamy coraz wyraźniejszy lęk przed wolnością, przed wolną wolą, negowanie jej i uciekanie od niej. No bo jeśli nie ma wolnej woli, to nie ma też odpowiedzialności za swoje złe czyny, prawda?
Chyba pierwszym, kto wpadł na to w erze nowożytnej był Marcin Luter; stąd „sola gratia” itp. No bo skoro to nie ja decyduję o sobie, tylko Bóg, to mogę robić co tylko chcę, bo i tak nie ode mnie zależy to, gdzie trafię po śmierci, prawda?
Dziś coraz popularniejsze staje się zwalanie winy na okoliczności, trudne dzieciństwo, otoczenie, geny itd., a deterministyczne filozofie w stylu Y. N. Harariego biją rekordy popularności. Wybielanie postaci negatywnych a oczernianie pozytywnych można uznać za część tego samego nurtu. Do tego wydarzenia takie jak pandemia świetnie pokazały, że wystarczy nas odpowiednio zastraszyć, a posłusznie oddamy swoją wolność tym, którzy obiecują, że nas uratują, jeśli tylko się im podporządkujemy.
Ostatecznie dochodzimy do tego, że właściwie chcemy tylko robić to, co chcemy, bez ponoszenia konsekwencji; a to, czy to faktycznie my jesteśmy tymi, którzy chcemy, czy też coś innego lub ktoś inny chce czegoś za nas, staje się sprawą drugorzędną, a nawet bez znaczenia. I tak oto z antytezy dwóch skrajnie sprzecznych postaw wobec wolności wyłania nam się synteza w postaci tłumu zadowolonych niewolników, w iście heglowsko-szatańskim stylu.
Mówi się, że cnota jest złotym środkiem, szczytem ponad dwiema skrajnymi wadami; to samo dotyczy zazwyczaj również prawdy, która wznosi się jak szczyt ponad dwoma skrajnymi błędami. W tym wypadku jednym takim błędem jest afirmacja wolności aż po jej całkowitą absolutyzację, a drugim – jej negacja, czy może raczej ucieczka przed nią. To gdzie w takim razie jest postawa właściwa?
Człowiek jest wolny. Otrzymaliśmy wolną wolę od Boga (jest to częścią bycia stworzonymi na Jego „obraz i podobieństwo”). Ale dostaliśmy ją w pewnym jasno określonym celu: żebyśmy Boga poznawali (rozumem) i kochali (wolą); innymi słowy, żebyśmy swoimi władzami duszy wybierali zawsze Prawdę i Dobro. To jest cel i spełnienie naszej wolności, i źródło naszego szczęścia na Ziemi i w Niebie (gdzie będziemy już na zawsze utwierdzeni w tym wyborze). Każdy wybór czegoś, co nie jest Prawdą i Dobrem zawsze wiąże się z mniejszym lub większym zniewoleniem nas, a więc pozbawieniem wolności przez przywiązanie nas do czegoś, co nigdy nas nie zaspokoi. Dlatego też ci, którzy odrzucają Boga, nigdy nie znajdą prawdziwego spokoju.
Śmierć to moment utrwalenia naszych wyborów. Jeśli umieramy „ukierunkowani” na Boga, to prędzej czy później (zazwyczaj po przejściu Czyśćca) osiągniemy upragnione zjednoczenie z Nim. Jeśli w chwili śmierci Go nienawidzimy, bo bardziej kochamy i ubóstwiamy samych siebie, to On nie będzie nas zmuszał do przebywania w Jego Obecności, która dla takich osób jest nie do zniesienia; i dlatego pozwala takim duszom uciec od Niego w jedyne „miejsce”, gdzie Go „nie ma”, tj. do Piekła. Co oczywiście wiąże się już samo w sobie z ogromnym cierpieniem, bo tylko Bóg jest źródłem prawdziwego szczęścia; a do tego taki człowiek zabiera ze sobą konsekwencje swoich grzechów, które będą go nękać przez całą wieczność, dlatego, że tylko Bóg mógłby go od nich uwolnić. Oczywiście, jaki jest stan duszy danego człowieka w chwili śmierci (która z punktu widzenia duszy jest procesem, choć z perspektywy czasu jest momentem) wie tylko Bóg i ta dusza; niemniej są pewne oznaki, po których można poznać, gdzie ktoś trafił, choć jako taką pewność możemy mieć tylko w przypadku beatyfikowanych i kanonizowanych świętych.
Podsumowując: Masz wolność, więc posługuj się nią mądrze, starając się zawsze wybierać Prawdę i Dobro, bo tylko takie wybory dadzą Ci szczęście (nawet jeśli niekoniecznie przyjemność).
Komentarze
Prześlij komentarz